A co w tym Burn takiego zadziwiającego? Kiedyś lubiłem maksować gry, nawet jeśli wyamagało to kosmicznych umiejętności. Zawsze dawałem radę. Teraz mam mniej czasu, a więcej gier. Lubię jak masterowanie gry nie każe mi siedzieć i koorwować co 5 minut, albo godzinami coś powtarzać. Nie ma być super łatwo, ale też nie chcę się katować grając. Jeden lubi to, drugi tamto. Niektórzy nawet nie maksują gier, bo im wystarczy samo przejście. Nie wiem co w tym dziwnego. Preferencje zmieniają się z wiekiem i ogólną sytuacją. Pamiętam jak kiedyś potrafiłem siedzieć po 4h i poprawiać jeden głupi rekord czasowy w Mario Karcie na GBA. Choćby o 0.01, ale kochałem to. Dziś mam problem, żeby w ogóle się zabrać za przejechanie czegoś w Time Trialu w MK7 na 3DS, albo maksowanie tras w F-Zero na GCN, co było jedną z najtrudniejszych rzeczy jakie w grach robiłem. Czy to znaczy, że lubię łatwe gry i mają być jak najłatwiejsze? Nie, chcę się dobrze bawić grając, a odkąd mam mniej czasu to nie lubię powtarzać czegoś po 60 razy, bo to się kończy odłożeniem gry.
Moim ideałem poziomu trudności są challenge z Batmana AA. Za pierwszym razem w cholerę ciężkie i zniechęcające, ale po kilku lub kilkunastu podejściach się udaje je wymaksować. Taki poziom jest fajny, bo karwy lecą rzadko, gra się przyjemnie, ale też satysfakcja jest spora. A jak challenge wymaga nadludzkiej zręczności i siedzenie po 40h nad tym samym to żadna frajda.
I to mnie w tym Yoshim wkurzało. Zrobiłem na maksa tylko pierwszy świat i to bez specjalnych poziomów, bo powtarzanie dość długich etapów tylko po to, żeby okazało się, że na sam koniec wpaść w respawnującego się shy guya, nie miało sensu. Więcej się wkurzałem niż dobrze bawiłem. Kiedyś bym wymęczył tą grę na 100 sposobów, dziś już nie mam tyle samo zaparcia do tego.