Niestety pragnę poinformować wszystkich zainteresowanych, że recenzje Quantum Break ze skrajnie niskimi ocenami nie wzięły się znikąd, ale po kolei. Z gier Remedy grałem jedynie w Maxa Payne'a, toteż nie obejdzie się bez porównań, przecież obie gierki to szuterki tpp.
Problem pierwszy: starało się to Remedy stworzyć ciekawe patenty w oklepanym do bólu gatunku, oj starało. Czego tu nie ma - jest zamykanie przeciwników w bańce czasu, tarcza z czasu, bieganie załamujące czasoprzestrzeń, dash z daniem w morde, eksplodujący czas, radar z czasu, ajaj cuda na kiju. Żeby mieć jak wykorzystać te narzędzia mordu, to obok zwykłych szmaciarzy mamy też takich teleportujących się, opancerzonych i silnie opancerzonych. I na papierze wygląda to ciekawie, ale w praniu szybko nudzi, a w głowie krąży mi jedna myśl: bawiłbym się lepiej mając pistolet, bullet time i szmaciarzy pakowanych po 8 sztuk na kill room. Jakby tego było mało, jest też ta druga, mroczniejsza część gameplayu, z "zagadkami" zrobionymi równie nieudolnie, co skradanie wciśnięte do Life is Strange, omijaniem śmiercionośnych drzwi, oraz z... chodzeniem po lokacjach. To ważne, bo bohater QB ma problem z bieganiem, kiedy jakaś ważna postać mówi coś ważnego, a otwarty laptop zachęca do zapoznania się z treścią maila, którego właściciel, głuptas jeden, zapomniał się wylogować.
Problem dwa, trzy i cztery: savepointy to tragedia, co w połączeniu z całkiem długimi loadingami potrafi doprowadzić do szewskiej pasji. Śmierć podczas strzelaniny najczęściej oznacza powrót nie do początku strzelaniny, a do korytarza, który prowadził do pokoju ze znajdźkami inicjującymi cutscenkę, która to kończy się wbiegnięciem do pokoju, w którym owa strzelanina miała miejsce. Prawdziwe Dark Soulsy.
Jest jeszcze fabuła. Gra podzielona jest na pięć rozdziałów, z czego od trzeciego robi się całkiem ciekawie, a kilka bezsensownych scen i obrazków na ścianach nagle nabiera sensu. Skaczemy więc z wymiaru do wymiaru, próbujemy uratować świat, psujemy go jeszcze bardzie i tak dalej. Na koniec zabrakło tylko opowieści o latarniach morskich, powrotu do Raptur,e albo latającej lokomotywy z siwym doktorem.
Inna sprawa to część serialowa, która mimo podobnego poziomu fabuły wypada nie najgorzej, głównie za sprawą obsady. Aidan Gillen potrafi zagrać wszystko, i być tak na serio, że przez chwilę da się zapomnieć, że gra podróżującego w czasie oszołoma z gry wideo. Najważniejsze, że da się to oglądać, a serial nie wybija jakoś specjalnie z rytmu.
Mimo tych wszystkich starań fabuła jest totalnie zapominalna i nijak się ma do histori w MP, do przedstawienia której wystarczyły komiksowe przerywniki i kwaśna mina Sama Lake'a,
Na koniec strona techniczna, która również nie prezentuje się najlepiej. Gra jest brzydsza od The Last of Us i nie ma tu nic, co tłumaczy magiczne 720p. Audio to pukawki brzmiące sztucznie jak w Call of Duty i piosenki na koniec każdego rozdziału, które pasują do klimatu gry jak pięść do oka. Głosy są ok, obsada ponownie robi swoje. Pochwalę jeszcze początek gry, gdzie noc brzmi jak noc, a szczekający w oddali pies brzmi jak szczekający w oddali pies. Wspomnienia ze wsi, łezka w oku.
I taki właśnie jest ten Quantum Break, średnio-słaby w prawie każdym aspekcie, zapominalny, 6/10, do ogrania w Goldzie.