Wydana w 1999 roku, wyprodukowana przez oddział Konami w Kobe Castlevania na N64 jest pierwszą trójwymiarową odsłoną serii. Miała pecha, że ukazała się niecałe półtora roku po fenomenalnym Symphony of The Night i pół roku przed owianym złą sławą Legacy of Darkness, więc świat dosyć szybko o tej grze zapomniał.
C64 jest odsłoną niekanoniczną, dzieje się w 1852 roku. Nie uwierzycie, ale po sześdziesięciu latach spokoju straszliwy Lord Dracula zmartwychwstał! Para odważnych bohaterów - Reinhardt Schneider i Carrie Fernandez (gdzie to na 666% błąd w tłumaczeniu i powinno być Belnades) biorą się za misję pownownego zabicie i zakucie w trumnie tego najbardziej nikczemnego wampira. Zatrzymajmy się tutaj chwilę. Reinhardt. Schneider. REINHARDT SCHNEIDER:
Ciężko o lepszego spadkobiercę klanu Belmontów. Od samego imienia pad zaczyna ociekać zapiekanym serem. Reinhardt to tępy, powolny i praworządny mięśniak, któremu słoma z butów wystaje. Pogromca na jakiego butny hrabia zasłużył!
Moveset Schneidera odzwierciedla powyższy obraz. Rusza się ociężale i mocno ślizga, więc balansowanie na krawędziach częściej niż powinno kończy się śmiercią. Jego główną bronią jest oczywiście bicz, sławny Vampire Killer, ale oprócz wyposażony jest jeszcze w krótki miecz, który używa się przyciskiem C-dół. Oprócz na cerbery, które zabijał jednym ciachnięciem na nic mi się miecz nie przydał, to raczej była ostatnia deska ratunku, jeśli Reinhardta ktoś zaraził wampiryzmem, bo wtedy nie można było używać bicza.
Dostępny jest też zestaw sub broni - nóż, krzyż, woda święcona, siekiera, któremu przejście do trójwymiaru nie zrobiło dobrze. Poza wodą, która chwilę się pali rzucona na podłogę rzucane bronie nie różnią się za bardzo od siebie. Krzyż czasem wraca jak bumerang.
Jak w większości action-adventure po Ocarina of Time gra również ma swój wariant Z-targetingu. Nie działa to dobrze, bo strasznie spowalnia bohatera, łatwiej na pałę miotać biczem dookoła siebie, licząc że się sam naprowadzi. Sterowanie jak to na N64 jest trochę koślawe, ale jak najbardziej do przyjęcia. Castlevania 64 jest ciągle grywalna, a to bardzo dobra informacja dla wszystkich zainteresowanych tytułem.
Klimat gry z kolei jest bezbłędny. Powtarzam: bezbłędny. Pod względem ponurej atmosfery, poczucia grozy i zmieszania tego z horrorami klasy B wypada lepiej niż późniejsze próby w 3D, które już czerpały mocno ze stylistyjki chińskich bajek jakimi inspirowal się Igarashi. Z C64 Iga nie miał nic wspólnego i to widać. Zaczynamy gierkę w lesie, Schneider po przeżegnaniu się rusza do bramy głównej zamku i jednymi z pierwszych przeciwników w grze są... KOŚCIOTRUPY NA MOTORACH
Już w tym momencie wiadomo, że gra to petarda. Jeśli uda się zobaczyć motocykl z bliska to można zauważyć nawet numer modelu: SK-666. Pyszne. Jeszcze bardziej zaskakuje znakomity pacing i duże, półotwarte miejscówki ze sporą ilością backtrackingu. Tak, już wtedy! Killroomowe Curse of Darkness, które wyszło dużo później przy tym blednie, serio serio.
Las zaczynamy od walki z bossem (bardzo lubie jak gry zaczynają się od walki z bossem - bez zbędnego cyrtolenia się, BAM naucz się walczyć z porządnym przeciwnikiem, nie na jakiś tutorialach), potem błądzimy w poszukiwaniu dźwigni otwierających wrota. Po drodze możemy zbierać z przeciwników i pochodni złoto i kryształki, które z jakiegoś powodu zastępują w tej części serca, a do odnawiacza żyćka, czyli pieczonego kurczaka dołączył rostbef.
Ambitność gry podkreśla mechanika zmiany pory dnia. Yup, i to nie jak w Zeldzie tylko w overworldzie ale cały czas w górnym lewym rogu tyka zegar i ma wpływ na kluczowe wydarzenia podczas przemierzania zamku. To w zamyśle jest fajne, ale w praktyce trochę ssie, bo w jednej z miejscówek, willi przypominającej do bólu Resident Evil, trzeba czekać do 3 A.M. żeby spotkać postać, która opowie nam, że inna postać ma klucz do zamkniętych drzy. Tą inną postać możemy spotkać tylko za dnia, bo w nocy śpi. Do tego niektóre wrota otwierają się tylko w dzień bądź w nocy. Dużo niepotrzebnego czekania to wprowadza.
Nie da sie ukryć, że jest parę debilnych rozwiązań w grze, które znacząco obniżają fun i frustrują. Najgłupszym zadaniem w grze jest przetransportowanie środków wybuchowych do pękniętej ściany. Gdzie jest haczyk? Niosąc nitro ze sobą nie można skakać, a jedno trafienie przez przeciwnika oznacza momentalną śmierć. Przejście w ten sposób przez paropikselowy mostek, pod którym stoją jaszczuroludzie ciskający ogniem w bohatera to istny sadyzm ze strony twórców.
Mimo tego złożoność miejscówek imponuje, walki i przede wszystkim platforming są nienagannie wykonane. Przy całej ślamazarności Schneidera, skakać to on potrafi. Trzeba się przyzwyczaić do przytrzymywania przycisku skoku, jeśli chce się zawiesić na krawędzi platformy, ale poza tym jest sporo fajnych przeszkód, nie ma tanich pułapek jak choćby e Lament of Innocence, sejwy są tak porozmieszczane, że powtarzanie segmentów po śmierci nie jest nużące.
Bardzo mi się podoba tez struktura gry. Pierwsza połowa to labirynty, rozlazłe tunele czy ogrody z ukrytymi przejściami i nawet ze dwie zagadki się znalazły. Po przebrnięciu przez zamek czekają na gracza wieżyczki, dużo bardziej prostolinijne, skupione na konkretnych wyzwaniach. Tower of Duels jak sama nazwa wskazuje to sznurek walk z mid-bossami. Tower of Execution daje wycisk skillom platformowym Reinhardta. Clock Tower jako przedostatnia miejscówka podsumowuje to wszystko, pięknie nawiązując do klasyki.
Bossfighty również są udane. Moim osobistym ulubieńcem stał się byk, strzelający z mordy laserami, tracący kolejne segementy mięsa, odsłaniające jego szkielet im więcej energii mu się nadoiło. Spoiler:
Zawiodła trochę warstwa muzyczna, bo przez większośc gry jest po prostu cichu, akompaniament stonowanych melodii pojawia się sporadycznie, trochę żywsze dźwięki lecą podczas walk i cutscenek. Nie ma żadnych remixów głównych motywów z poprzednich części, ani nawet nawiązań.
Castlevania 64 to nawet dzisiaj dobra gra. Gdyby zrobić jej lifting, zdejmujący wszystkie ograniczenia sprzętowe N64 - mgła, kamera, rozmazane tekstury - to spokojnie byłaby najlepszą trójwymiarowa -vanią. Przede wszystkim rozległosć leveli, super klimat i angażujący platforming zadziwiają, jeśli porówna się to z płaskim Curse of Darkness czy jednak mocno liniowym Lament of Innocence. Polecam mocno, jeśli nie straszne wam poligony z końcówki lat '90.
tl;dr:
- Reinhardt Schneider
- backtracking
- cykl dnia/nocy
- KOŚCIOTRUPY NA MOTORACH
- dobry platforming
- gra jest osom
Ten post był edytowany przez Tawotnica dnia: 24 października 2016 - 19:30