Diagnoza Łukasza jest słuszna. Też dostrzegam u Ciebie, torq, ten objaw "zranionej miłości". Tobie samemu pewnie trudno jest to zauważyć, ale od czego ma się przyjaciół?

Oczywiście to, że wyleczyłeś się z tego obłędnego afektu, to się chwali - bardzo dobrze. Ale po co ładujesz się w kolejny toksyczny związek? Tamten niczego Cię nie nauczył? A takie bujnięcie się od miłości do nienawiści (która tak naprawdę jest mieszaniną urazy i tęsknoty), zdradza ponownie duszę romantyka, a nie racjonalisty, no ale o tym chyba wszyscy już wiedzieli.

Ad rem: moja opowieść nie będzie tak fascynująca, bo i mój romans z Nintendo nie był zbyt gorący.
Zaczęło się od znużenia pecetami, zmęczenia współczesnością i odkrycia czegoś, co się nazywa gameboy - a co poznawałem czytając o tym w internecie, a potem ściągając emulator i kilka romów.

Co ciekawe, stało się to dość późno, bo tuż przed premierą GBA (w każdym razie polską premierą GBA, nie orientowałem się wtedy nic a nic w zawiłym świecie kąsolek - nie wiedziałem nic o firmach, światowych premierach czy lokalnych dystrybutorach). Wcześniej raczej temat konsol ignorowałem, choć zdarzało mi się usłyszeć o nich to czy wo, to nigdy nie wzbudziłem w sobie chęci posiadania choć jednej. Zafascynowało mnie dopiero to, że nadszedł oto czas (zakradł się pewnie, gdy byłem obrócony w inną stronę), gdy można mieć przenośny komputer dorównujący mocą (albo i przewyższający) takie cuda techniki jak Atari czy Amiga. To było coś! Spełniało się w ten sposób moje marzenie z dzieciństwa - grając na tzw. "ruskich jajeczkach" (nie pytajcie) marzyłem o podobnym urządzeniu, ale z możliwością uruchamiania różnych gier.
Potem kupiłem GBA (ten pierwszy, fatalny model, bez podświetlenia ekranu) i jakiś czas grałem na nim, a moją pierwszą grą było pewnie Advance Wars lub może Yoshi Island. Nie obudziło to mojej miłości do Nintendo, bo było mi kompletnie obojętne, jaka firma wyprodukowała ten kawałek plastiku. Ale gra na przenośnym urządzeniu oswoiła mnie z myślą, że można grać nie tylko na pececie i że warto by zaopatrzyć się konsolę stacjonarną. Że może nie będzie w tym nic bluźnierczego ani niestosownego.
Zebrane informacje ujawniły, że mam tutaj jasny wybór: Playstation 2, GameCube lub Xbox. W Playstation 2 podobno nagminnie padały lasery, a rynek pełen był pirackich gier, więc szybko ją skreśliłem. Od Xboksa najbardziej odstraszyły mnie informacje, że to w sumie taki pecet w kolorowym pudełku. A zatem został Gamecube, na którego usilnie namawiano mnie na usnecie, gdy tylko wyłuszczyłem tam swój problem. Potem dowiedziałem się jeszcze, że zrobiła go ta sama firma, co GBA (tak, moje studia nad tym tematem były nader pobieżne, dziw że nie kupiłem wtedy jakiegoś egzotycznego cudu z Chin).
Moja pierwsza gra to Mario Sunshine. Inne warte wymienienia gry Nintendo tamtego okresu - Wind Waker, Metroid Prime. Nie jestem oryginalny.
Ulubiona gra - ciężka sprawa, w moim słowniku "ulubiony" to nie tylko coś, co mile wspominamy, ale i coś, do czego chętnie wracamy, a ja przeważnie nie wracam do gier. A do jakiej miałbym ochotę wrócić? Do Mario Shunshine.
Ulubiona konsola - meh, ja lubię gry a nie konsole, ale mogę wyróżnić NDSa za to, że jest taki poręczny.
Najlepsze party - chyba Mario Kart Double Dash, choć nie wiem, czy przy Mario Party 4 nie spędziliśmy ze znajomymi więcej czasu.
Najnowszy zakup - Mario Kart 8.
Największy hype - Mario Galaxy 2. Obejrzałem kilka filmików i kupiłem Wii, choć nie miałem specjalnego zamiaru. Taka siła oddziaływania.
Najlepsza gra nikogo - nie wiem, czy grywałem w jakiekolwiek "gry nikogo". Może Paper Mario i Tysiącletnie Wrota, bo nie jest często wymieniania w najważniejszych grach Gacława? Albo Eternal Darkness, bo podobno słabo się sprzedała?
Ten post był edytowany przez fingus dnia: 28 wrzesień 2014 - 12:16